Termin “wino garażowe” pojawił się w bardzo długiej historii winiarstwa stosunkowo niedawno, bo w latach 90-tych XX w. Dla niewtajemniczonych może się kojarzyć np. z popularną w Stanach Zjednoczonych wyprzedażą garażową, albo z jakąś świeżo powstałą działalnością prowadzoną w przydomowym garażu. Czy wina garażowe mają coś wspólnego z branżą motoryzacyjną i nazywają się tak ponieważ rzeczywiście są produkowane w garażu? Czy jest to określenie pozytywne czy negatywne? Odpowiedź na te pytania, jak wszystko w świecie wina, nie jest prosta.
Wina garażowe narodziły się we Francji i były przejawem buntu przeciwko zasadom rządzącym tamtejszą branżą winiarską. Trzeba wiedzieć, że teoretycznie dla ochrony szeroko pojętego interesu rodzimych winiarzy, przed laty ukształtował się system porządkujący i trzymający w ryzach tamtejszy rynek wina. Chodzi o obowiązujący od 1935 r. system tzw. apelacji, czyli kontrolowanych nazw pochodzenia. Założenia były z natury słuszne, miały zapewnić utrzymanie wysokiego poziomu produkowanych win. Niestety z czasem instytucja certyfikowania wina i ścisłej kontroli nad jego produkcją zaczęła winiarzom, a przynajmniej części z nich, ciążyć. W szybko zmieniającym się świecie, przy ogromnej konkurencji win z tzw. Nowego Świata, francuskiemu winiartswu zaczęło brakować tchu w tym ciasnym gorsecie, który sam sobie nałożył. System apelacji dokładnie określa rejony i zasady uprawy. Szczegółowo wytyczony jest obszar winnic, uprawiane odmiany winogron, wydajność z krzewu, zawartość alkoholu w winie, techniki winifikacyjne i czas leżakowania. Produkcja podlega również kontrolom analitycznym i organoleptycznym. Dopiero po spełnieniu wszystkich wymogów dozwolone jest umieszczenie na etykiecie określonej nazwy pochodzenia. Jest to dla winiarzy o tyle istotne, że wiąże się ściśle z ceną, jaką można uzyskać za wyprodukowane wino. Brak stosownej formułki znacznie obniża wartość wina, przynajmnie na rynku francuskim i europejskim, obytym w nazewnictwie. Z drugiej strony, w praktyce oznacza to, że nie można tak po prostu założyć swojej winnicy, czy powiększyć nieco areał, posadzić wybrany szczep i produkować wymyślone przez siebie wino, bo wszystko jest regulowane i kontrolowane przez instytucję certyfikującą. Nowy Świat pozbawiony jest takich sztywnych reguł i, w wielkim uproszczeniu, każdy może produkować wino gdzie chce, z czego chce i jak chce. Daje to ogromną wolność i możliwość poszukiwań nowych rozwiązań, eksperymentowania, a więc również rozwoju i podnoszenia jakości, bo to właśnie ona, w końcowym efekcie, decyduje o konkurencyjności produktu. Wina z Nowego Świata szybko zaczęły deptać po piętach tym ze starego kontynentu. Produkowane w innym stylu, wysokiej jakości, zdobywały coraz szersze rzesze wielbicieli i zaczęły też być doceniane przez krytyków winiarskich. Słynna jest historia degustacji w ciemno podczas pewnego konkursu, w której okazało się, że wina kalifornijskie zwyciążyły we wszelkich możliwych kategoriach. Zdano sobie wówczas sprawę, że sztywne reguły, a dobre wino nie zawsze są jednoznaczne.
Na początku lat 90-tych XX w. Jean Luc Thunevin kupił 0,6 ha działki w regionie Bordeaux, na której zasadził winogrona chcąc produkować wino. Oczywiście nie miał co liczyć na wejście do systemu apelacyjnego. Poświęcił za to całą swoją energię na wyprodukowanie wina jak najwyższej jakości, choć w niewielkiej ilości. I udało mu się osiągnąć zamierzony cel. Pokazał, że znacznie ograniczając plonowanie, dbając o maksymalne nasłonecznienie poprzez usuwanie zbędnych liści, dokonując surowej selekcji i dopuszczając do przetwarzania tylko najlepsze i najdojrzalsze grona, zbierane i odszypułkowane ręcznie, kontrolując ściśle proces fermentacji i inne zabiegi, można otrzymać wino o jakości niepodważalnie wyższej, choć bez określonego napisu na etykiecie. Oczywiście są to wina w pełni autorskie, wszystkie prace wykonywane są osobiście przez winiarza według jego pomysłu, a wina powstałe w ten sposób charakteryzuje indywidualizm i brak powtarzalności, w przeciwieństwie do dużych producentów wypuszczających co roku idealnie identyczne produkty. Wkrótce produkowane w ten sposób wino Thunevin docenione zostało przez nasłynniejszego krytyka winiarskiego Roberta Parkera, prześcigając najznakomitsze chateaux, osiągając wskutek tego w szybkim czasie ceny znacznie przewyższające trunki pochodzące z apelacji, a w ślady winiarza zaczęli podążać inni. Ponieważ Jean Luc Thunevin nie dysponował doskonale wyposażoną przetwórnią, a wina zaczął wytwarzać w swoim garażu, grupa jemu podobnych zaczęła być określana ironiczną początkowo nazwą “garagistes” czyli garażystów. Z czasem zaczęto mówić o winach garażowych, i stopniowo określenie to pozbyło się negatywnych i prześmiewczych konotacji. Współcześnie produkcja wina garażowego jest powodem do dumy i doskonałym interesem. Ceny win garażowych od pewnego bowiem czasu poszybowały w górę i osiągają czesto pułap kilkuset euro za butelkę. Jest to efekt nałożenia się wielu czynników: wyjątkowej jakości produkowanych w ten sposób win, ogromnego nakładu pracy i zaangażowania, bardzo dobrych ocen oraz niskiej podaży przy rosnącym popycie. Zmienia się też nomenklatura. Współcześnie termin wina garażowe odchodzi powoli do lamusa, we Francji mówi się micro-cru lub micro-cuvée, na świecie coraz częściej używa się terminu wina butikowe, które to określenie podkreśla wyjątkowość i pewną ekskluzywność tych butelek. Ciągle jednak najważniejsza pozostaje najwyższa możliwa jakość wytwarzanych win, o których często mówi się jak o działach sztuki czy projektach haute couture.
Historia Jeana Luca Thunevin niech będzie dla nas inspiracją, bo jak on sam mówi “niekoniecznie trzeba mieć (…) słynne winnice oraz zamek, aby robić wspaniałe wina”, chodzi też po prostu o przyjemność, jak mówi inny winiarz Ed Flaherty, o “ubrudzenie sobie rąk przy zbiorach, w winiarni.”